„Nazwanie Bestii” to już piąty tom opowieści o Feliksie
Castorze. Świat, w którym żyje ten cyniczny egzorcysta lekko różni się od
naszego. Duchy, które pojawiają się coraz częściej, nikogo już nie dziwią, a
spotkanie zombie to nic nadzwyczajnego. Od czasu do czasu można też trafić na
jakiegoś demon, ale prawdopodobnie będzie to ostatnia rzecz jak nam się w życiu
przydarzy. Nikt nie wie, dlaczego nieumarli nagle, w takiej ilości, ukazują się
w naszym świecie. Jak sam bohater przypuszcza: "Może w piekle zatkały się rury i cały syf wybija do nas".
Feliks nie
przeprowadza egzorcyzmów w tradycyjny sposób. Daleko mu do tego, by w swej
pracy wykorzystywać modlitwy i wodę święconą. Aby pozbyć się niechcianej duszy,
gra dla niej na flecie odpowiednią melodię. Nie jest to jednak takie łatwe,
zwłaszcza, gdy jakieś monstrum próbuje rozerwać go na strzępy. W poprzednich
tomach Castor przyjmował różne zlecenia, które zazwyczaj okazywały się nie takie
proste, jak to się z początku wydawało. Często też najpierw nieźle oberwie
zanim odkryje prawdziwą tajemnicę.
Piątą część odróżnia od poprzednich brak typowej zagadki
kryminalnej oraz bezpośrednia kontynuacja wątków z poprzedniego tomu. Kolejny
raz Feliks zmierzy się z Asmodeuszem, który opętał jego przyjaciela. Problem w
tym, że nasz bohater nie ma bladego pojęcia jak pokonać tego demona. A gdzie
najlepiej znaleźć rozwiązanie wszystkich naszych problemów? Oczywiście w
butelce whiskey. Na szczęście Castor w miarę szybko otrząsa się z upojenia
alkoholowego i bierze się do roboty.
„Nazwanie Bestii”,
podobnie jak poprzednie tomy, to lekka i przyjemna powieść. Chociaż w książce
mogłoby być nieco więcej akcji, to i tak czyta się ją bardzo szybko. Jeśli
komuś podobały się poprzednie książki Careya, to i ta powinna mu przypaść do
gustu, tym bardziej że mamy tutaj zakończenie jednego z głównych wątków. Natomiast,
jeśli ktoś nie spotkał na swej drodze Castora, a ma ochotę na ciekawą fantasy,
pomieszaną z kryminałem, to polecam pierwszy tom cyklu, czyli „Mój własny
diabeł”.
Moja ocena: 4+/6